Od dzieciństwa marzyłam o tym, by zostać pisarką. Z zamiłowania do notowania, spisywania, zapamiętywania i odgrzebywania rozmaitości powstał ten blog, gdzie publikuję notatki kulinarne, fotografie ręcznie wykonywanych drobiazgów, recenzje przeczytanych książek, obejrzanych filmów i to wszystko, co na co dzień mnie zachwyca.


13 grudnia 2011

o zapachu pomarańczy i pierwszych przedświątecznych wypiekach

Nie ma dla mnie piękniejszego zapachu niż delikatna woń soczystych pomarańczy i dochodzący z piekarnika korzenny aromat bożonarodzeniowego piernika. Od czau przeczytanej wiele lat temu "Dziewczyny z pomarańczami" skandynawskiego pisarza Josteina Gaardera te cytrusowe owoce kojarzą mi się ze słonecznymi barcelońskimi uliczkami, skandynawskim targowiskiem i miłością, tą jedną i na całe życie. Polecam zwłaszcza panom, którzy nie zdają sobie sprawy jak pomysłowe, sprytne i zdeterminowane bywają z pozory łagodne i delikatne kobiety, gdy bardzo im na czymś zależy. Powieść zachwyca spójnością fabuły, plastycznościa opisów i ogromnym zamiłowaniem autora do astronomii, która po lekturze książki nikogo nie pozostawi obojętnym na zgłębianie tematyki ciał niebieskich, ani na smakowanie pomarańczy.


Tymczasem w mojej kuchni pachnie skórką pomarańczową, miodem i suszonymi jabłkami. Ostatnie pierniczki rosną w zakamarkach piekarnika przyoblekając głęboko orzechowy kolor.
W powietrzu czuć zbliżające się święta, choć brakuje jeszcze żywej choinki pachnącej świeżym igliwiem, światełek mieniących się najróżniejszymi kolorami i całej rodziny, ten jedyny dzień w roku zgromadzonej razem. 

Pierniczki
(na wieczory dla zakochanych)

1 jajko
2 szklanki mąki
1/3 szklanki cukru pudru
2-3 łyżki miodu
50 g miękkiego masła
łyżeczka sody
łyżka zmielonego cynamonu
przyprawa do piernika (całe opakowanie)


Masło połączyć z jajkiem i miodem. Wymieszać na gładką masę. Dodać przesianą mąkę, cukier puder, sodę, a następnie cynamon oraz przyprawę do piernika. Zagnieść ciasto i uformować z niej kulę. Włożyć ciasto do lodówki na 20 minut. Rozwałkować ciasto i powycinać dowolne kształty. Piec około15 minut w temperaturze 180 stopni. Ostygnięte pierniczki można dowolnie udekorować polewą lub lukrem. Aby pierniczki stały się miękkie i puszyste nalezy przechowywać je w metalowych puszkach wraz z rozkrojonym jabłkiem.





12 grudnia 2011

o niecodziennych listach i prośbach nie do odrzucenia


Domowa pracownia ręcznie wykonywanych przedmiotów, którą od jakiegoś czasu prowadzę, nie przynosi mi żadnego zysku, ale daje ogromną satysfakcję. I radość, gdy komuś się spodoba, to co robię, lub gdy zapyta gdzie można coć takiego zakupić. Długo czekałam na swoje pierwsze zamówienie, ale nawet nie przypuszczałam, jak bardzo mnie ono zaskoczy i ucieszy.
Wczoraj późnym popołudniem dostałam niezwykły list od jeszcze bardziej niezwykłej i niecodziennej kobiety. Wysłany z samego serca Polski. Przeczytałam kilkakrotnie, żeby mieć pewność, że to na pewno do mnie. Kobieta o imieniu Aleksandra bardzo uprzejmie pisała o tym, że spodobał jej się zrobiony przeze mnie pomarańczowy wianek, a zwłaszcza wykorzystane w nim owoce miechunki, które przypomniały jej stroiki i wiązanki robione przez jej zmarłą babcię z polnych kwiatów i naturalnych owocowych gałązek. Ponieważ babcia w Wigilię Bożego Narodzenia obchodziłaby imieniny Aleksandra poprosiła mnie, żebym przerobiła ten jesienny wianek w imieninowo-wigilijny stroik, który przyozdobi nagrobek jej ukochanej babci. Kobiecie bardzo zależy, aby każdy drobny szczegół przypominał jej babcię. Czerwona świeca, bo na ten kolor babcia malowała usta, sztuczne zielone świerkowe gałązki, gdyż babcia nie lubiła sypiących się żywych igiełek, i duża kokarda, bo wraz z zapachem kwiatów zebranych z ogrodu i obwiązanych rubinową kokarda w Aleksandrze ożywają najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa spędzonego z babcią.
Ujął mnie ten list, jak żaden inny. Zachwyciła więź, jaka była między tymi kobietami. Przypomniał, że nadchodzące święta, to dla wielu osób brak ukochanej osoby przy wigilijnym stole, łzy pospiesznie wycierane, na każde drobne wspomnienie i milczące podróże na cmentarz.
Ta kobieta z pewnością oddałaby najcenniejszy gwiazdkowy prezent, za kilka choćby chwil spędzonych z babcią...

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Długo wczoraj nie mogłam zasnąć, ciagle mając w pamięci zupełnie niespodziewanie otrzymany list. W środku nocy zapaliłam lampkę, wyciągnęłam zwoje kolorowego filcu i zrobiłam kilka choinkowych serduszek, jakie w dzieciństwie uczyła mnie szyć moja babcia i jakie do dziś zdobią przeróżne zakamarki jej domu. Nie mogę się doczekać tych świąt i tego, co poczuje moja babcia na widok tych moich choinkowych ozdób. Może po prostu chciałabym, żeby była ze mnie dumna...













29 listopada 2011

o nieistniejącej już księgarni i magii sportów zimowych

Od początkowych zdań jednej z jego pierwszych powieści, przeczytanej jednym tchem na kanapie w małej przytulnej księgarni, jakieś dziesięć lat temu poczułam słabość do Erica-Emmanuela Schmitta. Była mroźna zima. Wracałam późnym popołudniem z gimnazjum zaśnieżonymi i śliskimi uliczkami. Mijałam niewielką, zaciszną księgarnię, która kilka lat później zniknęła z mapy miasta. We wnętrzu migotały kolorowe światła, szyby pięknie okryła grudniowa szadź, wskazując na fakt, iż właścicieli nie stać było na wymianę okien. Za szklanymi drzwiami dostrzec można było kilku klientów, być może wybierajacych gwiazdkowe podarunki dla swoich bliskich. Nacisnęłam klamkę. Usłyszałam charakterystyczny dźwięk dzwonków zawieszonych tuż przy górnej futrynie drzwi. Właścicielka uśmiechnęła się do mnie odpowiadając na moje przywitanie i wróciła do układania książek na półce tuż nad jej biurkiem. Pachniało herbatą, którą sklepikarka zaparzyła i trzymała zapewne w miejscu niedostępnym oczom klientów. Włożyłam rękę do kieszeni czerwonego płaszczyka i przypomniałam sobie z jakiego powodu zjawiłam się w księgarni. W palcach zaszeleścił skrawek papieru z napisanym ołówkiem imieniem mojej szkolnej koleżanki, którą wylosowałam w mikołajkowym losowaniu. Miałam tydzień, by tej unikanej przez większość uczniów, i nieszczególnie lubianej Justynie wybrać jakiś mikołajkowy upominek. Nie miałam pojęcia, co mogłoby ją ucieszyć. Wiedziałam jedynie, że podobnie jak ja uwielbia czytać, bo wielokrotnie spotykałam ją w szkolnej bibliotece. Rozejrzałam się więc po niewielkim wnętrzu księgarni. W rogu, na bordowej sofie siedziała starsza kobieta przeglądając jakiś album. Na półce z z najnowszymi pozycjami pierwsze dwa regały zajmował "Oskar i pani Róża". Nic mi ten tytuł nie mówił, więc podeszłam i wzięłam jeden egzemplarz. Już kilka pierwszych zdań  bardzo mnie zaciekawiło. Usiadłam obok śnieżnowłosej starszej pani i z niegasnącą przyjemnością zanurzyłam się w kolejne linijki tekstu francuskiego pisarza. Z wypiekami na policzkach zamknęłam książkę powtarzając w myślach ostatnie zdanie. Nie pamiętam co było potem, czy kupiłam tę książkę dla Justyny, czy wybrałam jakąś inną. Wiem tylko, że podarunek, który ode mnie dostała bardzo nas do siebie zbliżył. Po świętach Bożego Narodzenia i przerwie świątecznej, która minęła mi na odwiedzaniu pobliskiej księgarni oraz na czytaniu książek otrzymanych pod choinkę od dziadków i rodziców przyszedł Nowy Rok. A z nim urodziny Justyny, na które zostałam zaproszona. Na ostatnim piętrze starej kamienicy na rogu Grunwaldzkiej wraz z garstką najbliższych jej osób śpiewałam "Sto lat", składałam jej życzenia, dopingowałam gdy zdmuchiwała 12 świeczkę...
Tamtej zimy, odrobiwszy zadania domowe wymykałam się na godzinkę wraz z Justyną do innej koleżanki, by tam w tajemnicy oglądać emocjonujące turnieje skoków narciarskich i kibicować niemieckiemu zawodnikowi o nazwisku autora "Oskara i pani Róży". Konspiracyjne uwielbienie dla sportowego talentu owego skoczka z Villingen trwało jeszcze dwa lata. Po tym czasie ukrywanie się straciło sens. Bawarski geniusz zaczął przegrywać z polskim narciarskim orłem, przez co niechęć do niego pośród polskich sympatyków sportów zimowych nieco osłabła. Wraz z przyjaciółkami wyszłyśmy ze sportowego podziemia, a raczej Agnieszkowego strychu, gdzie do dziś stoi tamten XX-wieczny już telewizor, który przysporzył nam tylu narciarskich emocji i niezapomnianych wrażeń. Do dziś, gdy fioletowy kask owego skoczka zamigocze mi przed oczami na ekranie telewizora, przeszywa mnie dreszcz. A Polacy nadal wierzą, że żadna nadwiślańska Wanda z własnej woli nigdy nie wybierze Niemca. I niech tak pozostanie!

"Najciekawsze pytania wciąż pozostają pytaniami. Kryją w sobie tajemnicę. Do każdej odpowiedzi trzeba dodać "być może". Tylko na nieciekawe pytania można udzielić ostatecznych odpowiedzi."
/„Oskar i pani Róża"/

   

27 listopada 2011

o włoskiej kuchni i o domach, do których zawsze chce się wracać

Jeśli czujesz się samotna i nikomu niepotrzebna, masz już za sobą pracę zawodową, a Twoje dzieci założyły rodziny i wyjechały z rodzinnego miasteczka - koniecznie sięgnij po "Kuchnię Franceski" Petera Pezzelliego.
W ubiegłym roku podarowałam tę książkę na imieniny pięćdziesięciokilkuletniej kobiecie, której synowie dawno już się usamodzielnili, więź z mężem osłabła, a w dodatku straciło sens codzienne przygotowywanie posiłków dla całej rodziny, które tak bardzo lubiła. Zaryzykowałam, bo moja znajoma od lat nie czytała książek, a wieczory spędzała na oglądaniu telewizji i odwiedzaniu pobliskiego koscioła. Imieninowy podarunek co prawda nie zrewolucjonizował życia tej statecznej i zamkniętej w sobie kobiety, ale ośmielę się zaryzykować, że choć trochę skierował je na właściwe tory.
Dziś znów eksperymentuje z coraz to nowymi kucharskimi przepisami, wysyła najmłodszemu synowi potężne paczki  z domowymi wypiekami, pierogami i naleśnikami, z utęsknieniem oczekuje narodzin pierwszego wnuka i chyba powoli odkrywa, że sens małżeństwa, nie zaciera się z chwilą opuszczenia domu przez dzieci.


Już pierwsze strony powieści zabierają nas do malowniczego przysypanego śniegiem jednego z najstarszych miasteczek Nowej Anglii, gdzie do rodzinnego domu wraca pamiętajaca swoje włoskie korzenie, sympatyczna starsza pani, która pragnie znów być komuś potrzebna. Mimo przyjaciółek, które nie są przychylne pomysłom Franceski, kobieta uparcie dąży do realizacji swoich celów. Dzięki wierze we własne możliwości, i silnemu pragnieniu zmian w swoim życiu, starsza pani osiąga dużo więcej, niz sobie zaplanowała. Za pomocą prostych gestów, wrodzonej empatii i życzliwości, znów tworzy dom, do którego każdy pragnie wrócić, pachnący świeżo pieczonym chlebem, domowym ciastem i włoskimi przysmakami.

„Jedną z rzeczy, które lubię najbardziej na świecie, jest powrót do domu, zwłaszcza po długim dniu, gdy w drzwiach wita mnie dolatujący z kuchni smakowity zapach. Czy moze być coś wspanialszego, kiedy człowiek jest zmęczony, zmarznięty i głodny? Nieważne, jak zwariowany był dzień, siedząc z rodziną przy pysznej kolacji, wracam do równowagi psychicznej..."
                                                                                   /„Kuchnia Franceski" str. 372/
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Czytając o Francesce nie mogłam pozbyć się skojarzenia z moją babcią, choć brzmienie słowa grand-mère zdecydowanie lepiej oddaje jej charakter, lecz o tym może innym razem...
Ostatnio pod okiem babci uczę się znienawidzonej niegdyś przeze mnie sztuki gotowania. Późnymi popołudniami, podobnie jak Franceska, która podążała do domu Loretty, by przygotować kolację jej dzieciom, ja mijam w pośpiechu najpiękniejsze uliczki miasta - Jasną, Piękną, Husarską, Błękitną i Rycerską, by zatrzymać się tuż przy Różanej i razem z babcią kroić, wyrabiać, mieszać, dodawać, wypiekać i cierpliwie (babcia), a niekiedy z niepokojem (ja) czekać na magiczny dźwięk otwierajacych się dzwiczek piekarnika. Każdej niedzieli dziadkowie goszczą mnie u siebie na rodzinnym podwieczorku. Wczoraj oboje wyjechali, a ja zainspirowana aromatyczną, pachnącą włoską kuchnią Franceski zerknęłam co znajduje się w lodówce i przyrządziłam szybki i całkiem prosty deser, jak przystało na niedzielny babciny podwieczorek.

Budyń śmietankowy z czekoladą i bakaliami


500 ml mleka lub słodkiej śmietanki
5 łyzek mąki ziemniaczanej
3 łyżki cukru
łyżeczka skórek pomarańczowych
garść orzechów włoskich lub laskowych
1/3 tabliczki gorzkiej czekolady
szczypta cynamonu


1/2 mleka zagotować. Dodać cukier i dobrze wymieszać. Pozostałe mleko zmieszać dokładnie z mąką, by nie powstały grudki. Wlać do gotującego się mleka i mieszać. Czekać, aż masa zacznie gęstnieć i bulgotać.
Wlać budyń do opłukanych zimną wodą salaterek. Polać roztopioną czekoladę. Oprószyć orzechami, skórkami pomarańczowymi i cynamonem.





17 listopada 2011

o jesiennej melancholii, książkach i gorącej czekoladzie

Nie wiem jak u Was, ale u mnie późną jesienią nasilają się nostalgiczne i melancholijne nastroje. Choć jesień sama w sobie jest przepiękna, ze swoimi kasztanami, wrzosami, kolorowymi drzewami i ogrodami pełnymi owocujących jabłoni i grusz. Lubię w niej też to, że po energicznym, zabieganym lecie wieczorami znajduję wreszczie czas, żeby spokojnie usiąść przy gorącej czekoladzie i rozczytać sie w książkach, które przez lato tylko musnęłam odkładając na lepszy czas.
Z październikiem zaczyna się też moja weekendowa edukacja, a z nią wracają godziny spędzone w pociągach do naszej nadwiślańskiej południowej stolicy, mijające mi głównie na czytaniu.
W prezencie, takim najpiękniejszym bo bez szczególnej okazji dostałam niedawno książkę polecaną przez portal Kocham Wieś i Werandę Contry - "Prowansalski balsam na złamane serca" Bridget Asher (nie żeby obdarowujący chciał mi złamać serce, tak myślę:).
Od pierwszych linijek poczułam słabość do głównej bohaterki, o imieniu Heidi - takim samym jak moja ulubiona baśniowa postać z dzieciństwa, mieszkająca z dziadkiem wysoko w górach. Piękna to książka i magiczna. Uświadamia jak kruche jest nasze życie i jak niewiele potrzeba, aby stracić, to, co dla nas najważniejsze, ludzi, których najbardziej kochamy. Szczęście jest ulotne, ale też zależne od nas samych. A balsamem na wszelkie zranienia mogą być najprostsze rzeczy - smak domowego ciasta, zapach ziół posadzonych w ogrodzie, spacer w ciepły letni wieczór, szelest liści pod stopami, czy pierwsze płatki śniegu za oknem.


„Gdy człowiek zamyka się na świat, a potem zaczyna się otwierać, co ożywa w pierwszej kolejności? Zapewne, jak wydaje się oczywiste, zmysły, serce, umysł, dusza. Jednak być może wszystko jest ze sobą powiązane, tylko nie potrafimy odróżnić drgnień serca od zapachu, poruszenia duszy od dotyku bryzy na skórze, myśli od uczucia, uczucia od modlitwy.”
                                                                                      /"Prowansalski balsam ..." str. 242/
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Na coraz dłuższe listopadowe wieczory przy lekturze posyłam Wam przepis na...

 Aromatyczną gorącą czekoladę

300 ml mleka
tabliczka mlecznej lub gorzkiej czekolady
łeżeczka kakao
łyżeczka mielonego cynamonu
łyżeczka mielonego imbiru
łyżeczka mielonego kardamonu
gwiazdka anyżu

Do garnuszka wlać mleko. Dodać połamaną czekoladę. Mieszać.
Gdy czekolada zacznie się topić dodać przyprawy i kakao. Mieszać do uzyskania gładkiej masy.
Przelać do filiżanek.
Delektować się i chłonąć korzenne aromaty!




14 listopada 2011

o zapamiętywaniu, muzyce i lekcjach baletu

Są takie chwile, które niewiadomo dlaczego niewiarygodnie głęboko pulsują w pamięci, i takie, o których szybko zapominamy, a po latach choćbyśmy chcieli, nie jesteśmy w stanie odtworzyć pojedyńczego choćby szczegółu jakiejś ważnej rozmowy, spotkania czy wydarzenia...
Kiedyś usiłowałam sobie przypomnieć jedną z moich pierwszych randek. Jednak prócz tego, że był duszny, burzowy czerwiec pamietałam tylko jedno zadane mi pytanie - o ulubioną muzykę. Z perspektywy czasu nie dziwi mnie już, że ten właśnie szczegół tak mocno zapadł mi w pamięć. Trzeba Wam wiedzieć, że utalentowana wokalnie, ani też obdarowana słuchem muzycznym nigdy nie byłam. W tamtych czasach nie słuchałam prawie wcale muzyki. W tej dziedzinie niewiele mogłam powiedzieć, a już z pewnością niczym szczególnym nie mogłam się pochwalić. Nie lubiałam ówczesnych przebojów kultury masowej, nie widziałam sensu w szukaniu czegoś swojego. Aż pewnego dnia, nieoczekiwanie od syna przyjaciół moich rodziców dostałam płytę z utworami Jana Sebastiana Bacha. Nie pamiętam imienia tego chłopaka, nie pamiętam nawet jego twarzy, tylko siebie namiętnie wsłuchującą się w te klasyczne arcydzieła, z których niewiele wtedy rozumiałam. Dziś śmiało mogę stwierdzić, że gdyby nie tamten niespodziewany podarunek nie zapisałabym się do grupy baletowej i nigdy w życiu nie zatańczyłabym na prawdziwej scenie do Bachowego menueta, nie nauczyłabym się wykonywać assemblé, demi-plié revelé, chassé, frappes, sauté i najtrudniejszego tour en l’air, nie pokochałabym francuskiego i rosyjskiego (moja nauczycielka była z pochodzenia Rosjanką)...

Tak wiele zawdzięczamy przypadkowym ludziom. A czasem coś podarowanego komuś bez szczególnego powodu może odmienić czyjeś życie. Dlatego warto odrzucić kompleksy, uprzedzenia i podarować lub choćby powiedzieć tym, którzy nas otaczają coś miłego, co od dawna myślimy, ale nie przyszło nam do głowy by to wyartykułować. To nie tylko poprawi nam nastrój, ale też zburzy dystans, jaki sami tworzymy.

P.S. Chętnie pochwaliłabym się swoimi fotografiami z czasów baletowych, ale aparaty cyfrowe nie były jeszcze tak popularne jak dzisiaj, a jedyne zdjęcia z tamtego okresu są w moim albumie. Voilà .



13 listopada 2011

o kobiecości, pięknie i Święcie Niepodległości

Tyle się mówi dziś o ideale kobiecości. Jakkolwiek jednak obiektywnie nie podejdziemy do tegoż tematu, przyznać musimy, że jednym z najbardziej kluczowych aspektów kobiecości jest uroda. Odwieczna intuicja podpowiada nam, że kobieta musi być piękna, aby mężczyzna wiedział o kogo walczy. Ta archetypiczna zalezność nie miała by racji bytu, gdybyśmy nie wierzyli Platonowi, że za pięknem kryje się dobroć i prawda.
A piszę o tym, gdyż przypadkiem wpadł mi wczoraj w ręce zeszłoroczny numer literackiego pisma dla kobiet ze zjawiskową modelką na okładce inspirowanej starymi fotografiami. Wyrwałam stronę z tą fotografią i włożyłam między kartki notatnika. Jeszcze długo potem nie mogłam oderwać wzroku od tej bardzo kobiecej fotografii i modelce, o której Hubert Bisto z powodzeniem mógłby zaśpiewać "...na widok niej Bóg zapala gwiazdy, a ogrodnik ścina głowy kwiatom".
Tak sie składa, że akurat moja fotograficzna kontemplacja splotła się z telewizyjnym reportażem z obchodów Narodowego Dnia Niepodległości. Trzeba Wam wiedzieć, że do telewizyjnych fanów nie należę, ale to święto, jako jedyne co roku prowadzi mnie przed domowy telewizyjny ekran. Każdego roku patrzę na te same grupy rekonstrukcji historycznej, na tych małych chłopców - powstańców warszawskich z charakterystycznymi przepaskami na ramionach, każdego roku zachwycam się formacjami ułanów, kawalerzystów, brygadami spadochronowymi, wileńską gromadą Armii Krajowej i wyobrażam sobie, jak idę z nimi ulicami Warszawy, Krakowskim Przedmieściem do placu marszałka Piłsudskiego złożyć mleczno-czerwone kwiaty. To jedno z moich marzeń, ale choć małe, wcale nie tak łatwe do zrealizowania.
Od moich licealnych lat nieprzerwanie trwa we mnie nieokiełznana fascynacja modą lat 20, 30, 40 i tamtym światem, tamtą Polską. W walizce po dziadku przechowuję prawdziwe skarby - od bardzo starych rodzinnych fotografii i listów, po rękawiczki, torebki, kapelusze wprost z babcinej szafy. Czekają na czas, gdy spełnię wreszczie swoje marzenie i przyłączę się do garstki kobiet, dla których zatrzymał się czas. Chodzi mi tutaj o członkinie niezwykłego żeńskiego stowarzyszenia, jakim jest Grupa Rekonstrukcji Historycznej Bluszcz, zajmujące się rekonstrukcją cywilnych ubiorów z okresu I wojny światowej, dwudziestolecia międzywojennego oraz II wojny światowej, a także rekonstrukcją strojów służb pomocniczych Wehrmachtu oraz Armii Czerwonej.
Teraz jednak przyglądam się im z fascynacją i czekam na swój czas.

Poniżej zamieszczam ową przepiekną fotografię autorstwa Katarzyny Widmańskiej.

8 listopada 2011

Dzika róża, głóg i szałwia

W ubiegłą niedzielę od znajomego dominikanina usłyszałam, że już teraz mamy wszystko, co potrzebne nam do szcęścia. Jak to? - pomyślałam, a nasze marzenia, a plany, świadczą chyba o tym, że czegoś dla nas bardzo ważnego jeszcze nie posiadamy. Myślałam o tym, myślałam i dopiero dzisiaj, gdy obudziłam się z ogromnym bólem gardła i nienajlepszym fizycznym samopoczuciem poczułam, że wyłącznie ode mnie zależy jaki bedzie mój dzień. Wstałam, włączyłam urzekające francuskie melodie w wykonaniu Stacey Kent i zaparzyłam liście szałwi, co w dzieciństwie przygotowywała mi mama. Już od samego ziołowego zapachu wymieszanego z delikatnymi dźwiękami, które powoli wypełniały kuchnie zrobiło mi się lepiej. A gdy odsłoniłam żaluzje i pierwsze nieśmiałe promyki słońca wdarły się do pokoju, byłam już pewna, że to będzie dobry, pogodny dzień.
Nie wiem dlaczego, ale właśnie wtedy przypomniałam sobie poznaną wczoraj, przemiłą siedemdziesięcioletnią piekarko-ciastkarkę, która zapraszając mnie do swojego domu z dumą pokazywała kosze zebranych w okolicznym lesie owoców dzikiej róży i głogu, które wraz z córką przerabia na napary, nalewki, wina i przetwory. Słuchając jej, nie mogłam pozbyc się wrażenia, że to taka współczesna czarownica, zamknięta w ciele sympatycznej starszej pani, która na każdą dolegliwośc ma swoje magiczne, leśne eliksiry. Jak to dobrze, że są jeszcze takie kobiety, które swoim córkom, wnuczkom, sąsiadkom przekazują ludowe, może ciut pogańskie, a może po prostu nasze słowiańskie tradycyjne receptury i kuchenne ceremoniały. Wszystkim więc zmagającym się z listopadowym przeziębieniem posyłam przepis na poprawiający samopoczucie i wzmacniający odpornośc...

 Napar z dzikiej róży i lipy

łyżka owoców dzikiej róży
łyżka kwiatów lipy (świeżych lub suszonych)
łyżeczka miodu lipowego

Do ceramicznego naczynia włóż łyżkę rozgniecionych owoców dzikiej róży oraz łyżkę kwiatów lipy.
Zalej szklanką wrzątku i zaparzaj pod przykryciem około 10-15 minut.
Nastepnie przecedź napar przez gazę.
W razie potrzeby dodaj łyżeczkę miodu lipowego.
Pij dwa razy dziennie. I zdrowiej!


A ilustracją moich dzisiejszych rozważań niech będą fotografie z mojej kuchennej spiżarni - jarzębinowa nalewka w trakcie procesu dochodzenia, przefiltrowana już nalewka wiśniowa, oraz tegoroczne jabłka i orzechy z mojego działkowego sadu:)


3 listopada 2011

Tegoroczna jesień


Listopad rozgościł się już w kalendarzu, a za oknami ciągle słoneczny październik. Wykorzystuję każdy promyk, kazdą wolną chwilę i piękną pogodę. Wsiadam na rower i wyruszam w poszukiwaniu kasztanów, szyszek, kolorowych liści. Od czasu wrześniowego rowerowego transportu kosza pełnego kasztanów, mój miejski jednoślad doznał kilku poważnych obrażeń. A ja z braku czasu na naprawę i solidnego fachowca w okolicy przerzuciłam się na inny model, jakby czekający właśnie na mnie w komórce pod schodami. Swoją drogą, to zabawne, jak przywiązujemy się do przedmiotów. Gdyby nie koniecznośc, pewnie wielu rzeczy byśmy nie zmieniali.
Gdy tak jeżdżę po mieście, mijam mnóstwo kwiaciarni, straganów ze zniczami, lampionami, stroikami. Czasem zatrzymuję się szukając inspiracji, jednak najczęściej odjeżdżam z niesmakiem i niedowierzaniem, że są ludzie, którzy robią i sprzedają tandetne rzeczy, i są ludzie, którzy te wyroby wcale nie tanie kupują.
A tak niewiele potrzeba, by samodzielnie zrobic coś pięknego. Tak więc przez ostatnie dni każdą wolną chwilę spędzam w swojej małej domowej pracowni, gdzie powstają jesienne, pierwszolistopadowe i świąteczne wianki. Czy ładne? Sami oceńcie, na pewno naturalne.








Francuski październikowy wieczór

Nic lepiej nie nadaje się na ostatni październikowy wieczór z własną siostrą jak wspólne wypieki i francuskie kino. Tak więc, gdy tylko aromatyczne babeczki porządnie się zrumieniły, zapakowałam kilka i pomknęłyśmy do powojennego rzeszowskiego kina, pamiętającego pierwsze randki naszych rodziców.
A na ekranie - równie piekne miasteczko z brukowanymi uliczkami i urokliwymi zaułkami przypominającymi przedwojenny pocztówkowy Paryż. I zapach miętowej czekolady...
Goraco polecam "Przepis na miłośc" i oczywiście aromatyczne domowe wypieki.

Francuskie babeczki
(wg. przepisu mojej siostry)

 szklanka mleka
jajko
1/2 kostki rozpuszczonego masła
2 szklanki mąki pszennej
3/4 szklanki cukru
cukier waniliowy
2 łyżeczki proszku do pieczenia

Do rozpuszczonego masła dodaj 1 szklankę mleka i jajko. Blachę żaroodporną wyłóż papierowymi foremkami. Mąkę, cukier waniliowy, proszek do pieczenia oraz cukier wymieszaj w dużej misce. Dodaj mleko, jajko i masło. Przełóż ciasto do foremek do 3/4 wysokości. Piecz 15-20 minut w piekarniku rozgrzanym do 200 stopni, aż babeczki zarumienią się.
Bon appétit!

26 października 2011

Podróż na północ

Choć powoli kończy się październik, szumią wielobarwne złociste drzewa, a liście wirują pomiędzy chodnikowymi płytami, rozgościły się we mnie wspomnienia wrześniowej nadbałtyckiej podróży.
Rozpoczynał się dopiero wrzesień. Zboża na polach oglądane przeze mnie z pociągowego okna dawno już skoszone. Mimo sprzyjającej pogody tak niewielu ludzi zobaczyć można było w swoich ogrodach, na tarasach i werandach.
Wypatrzeć można było za to symetrycznie powtarzalnych w czasie robotników, którym zadane zostało namalować Polskę kreskami autostrad. I po jakimś czasie nie dziwił mnie już widok tychże mężczyzn w pomarańczowych kamizelkach ukrytych przed deszczem w kilkutonowych koparkach, lub zebranych wokół siebie z kubkami w dłoniach - wypełnionymi zapewne ogrzewającym herbacianym trunkiem.
Rozmawiali, żartowali patrząc na odjeżdżające tuż obok nich pociągi, po których zostawał gasnący szum i kamienie rozsypane wzdłuż torów zgrabnie omijające pojedyńcze powojniki maków...