Od początkowych zdań jednej z jego pierwszych powieści, przeczytanej jednym tchem na kanapie w małej przytulnej księgarni, jakieś dziesięć lat temu poczułam słabość do Erica-Emmanuela Schmitta. Była mroźna zima. Wracałam późnym popołudniem z gimnazjum zaśnieżonymi i śliskimi uliczkami. Mijałam niewielką, zaciszną księgarnię, która kilka lat później zniknęła z mapy miasta. We wnętrzu migotały kolorowe światła, szyby pięknie okryła grudniowa szadź, wskazując na fakt, iż właścicieli nie stać było na wymianę okien. Za szklanymi drzwiami dostrzec można było kilku klientów, być może wybierajacych gwiazdkowe podarunki dla swoich bliskich. Nacisnęłam klamkę. Usłyszałam charakterystyczny dźwięk dzwonków zawieszonych tuż przy górnej futrynie drzwi. Właścicielka uśmiechnęła się do mnie odpowiadając na moje przywitanie i wróciła do układania książek na półce tuż nad jej biurkiem. Pachniało herbatą, którą sklepikarka zaparzyła i trzymała zapewne w miejscu niedostępnym oczom klientów. Włożyłam rękę do kieszeni czerwonego płaszczyka i przypomniałam sobie z jakiego powodu zjawiłam się w księgarni. W palcach zaszeleścił skrawek papieru z napisanym ołówkiem imieniem mojej szkolnej koleżanki, którą wylosowałam w mikołajkowym losowaniu. Miałam tydzień, by tej unikanej przez większość uczniów, i nieszczególnie lubianej Justynie wybrać jakiś mikołajkowy upominek. Nie miałam pojęcia, co mogłoby ją ucieszyć. Wiedziałam jedynie, że podobnie jak ja uwielbia czytać, bo wielokrotnie spotykałam ją w szkolnej bibliotece. Rozejrzałam się więc po niewielkim wnętrzu księgarni. W rogu, na bordowej sofie siedziała starsza kobieta przeglądając jakiś album. Na półce z z najnowszymi pozycjami pierwsze dwa regały zajmował "Oskar i pani Róża". Nic mi ten tytuł nie mówił, więc podeszłam i wzięłam jeden egzemplarz. Już kilka pierwszych zdań bardzo mnie zaciekawiło. Usiadłam obok śnieżnowłosej starszej pani i z niegasnącą przyjemnością zanurzyłam się w kolejne linijki tekstu francuskiego pisarza. Z wypiekami na policzkach zamknęłam książkę powtarzając w myślach ostatnie zdanie. Nie pamiętam co było potem, czy kupiłam tę książkę dla Justyny, czy wybrałam jakąś inną. Wiem tylko, że podarunek, który ode mnie dostała bardzo nas do siebie zbliżył. Po świętach Bożego Narodzenia i przerwie świątecznej, która minęła mi na odwiedzaniu pobliskiej księgarni oraz na czytaniu książek otrzymanych pod choinkę od dziadków i rodziców przyszedł Nowy Rok. A z nim urodziny Justyny, na które zostałam zaproszona. Na ostatnim piętrze starej kamienicy na rogu Grunwaldzkiej wraz z garstką najbliższych jej osób śpiewałam "Sto lat", składałam jej życzenia, dopingowałam gdy zdmuchiwała 12 świeczkę...
Tamtej zimy, odrobiwszy zadania domowe wymykałam się na godzinkę wraz z Justyną do innej koleżanki, by tam w tajemnicy oglądać emocjonujące turnieje skoków narciarskich i kibicować niemieckiemu zawodnikowi o nazwisku autora "Oskara i pani Róży". Konspiracyjne uwielbienie dla sportowego talentu owego skoczka z Villingen trwało jeszcze dwa lata. Po tym czasie ukrywanie się straciło sens. Bawarski geniusz zaczął przegrywać z polskim narciarskim orłem, przez co niechęć do niego pośród polskich sympatyków sportów zimowych nieco osłabła. Wraz z przyjaciółkami wyszłyśmy ze sportowego podziemia, a raczej Agnieszkowego strychu, gdzie do dziś stoi tamten XX-wieczny już telewizor, który przysporzył nam tylu narciarskich emocji i niezapomnianych wrażeń. Do dziś, gdy fioletowy kask owego skoczka zamigocze mi przed oczami na ekranie telewizora, przeszywa mnie dreszcz. A Polacy nadal wierzą, że żadna nadwiślańska Wanda z własnej woli nigdy nie wybierze Niemca. I niech tak pozostanie!
"Najciekawsze pytania wciąż pozostają pytaniami. Kryją w sobie tajemnicę. Do każdej odpowiedzi trzeba dodać "być może". Tylko na nieciekawe pytania można udzielić ostatecznych odpowiedzi."
/„Oskar i pani Róża"/